Johannesburg ma delikatnie mówiąc zupełnie inny klimat od
wyluzowanego i pięknie położonego Kapsztadu. Przede wszystkim zdecydowanie
odstrasza chaosem i szarością oraz nieprzyjemnym wzrokiem czarnej większości na
białych plecach. To był jeden z najgorszych punktów wyprawy, ale aby przeprawić
się dalej, musieliśmy przejechać przez te jądro ciemności. Historie o napadach
słyszeliśmy dużo wcześniej, ale tu na każdym kroku ostrzegano nas by nie
eksponować swoich aparatów i map, aby maksymalnie wtopić się w tłum.
Przenocowaliśmy w typowo postkolonialnej posiadłości z
werandą i tarasem. Zamykana brama ogrodzona drutami pod napięciem- to
codzienność w Johannesburgu- nawet w mieszkaniach prywatnych. Druty kolczaste,
płoty zakończone gwoździami, czy szkłem- wszędzie w dzielnicach „białych”.
Trochę tak jakby apartheid się odwróciło 180 stopni i to biali mieliby się
szykować na wojnę.
A propos podziałów- z samego rana poszliśmy do muzeum
apartheidu, które co prawda nie powaliło na kolana, ale trochę rozjaśniło parę
kwestii z Mandelą na czele. Ciekawym rozwiązaniem były bilety i dwa wejścia do
muzeum- dla białych i czarnych. W zależności od tego, jaki dostało się bilet-
wybierało się odrębną drogę. Po muzeum biegiem na lotnisko odebrać samochód i w
końcu ruszyć na wyczekiwane safari.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz