Lot z Warszawy do Dohy zajął nam około 5 godzin. Potem mieliśmy 6-godzinną przerwę na lotnisku w Katarze, które to robi wszystko, aby biedny Europejczyk nie zapomniał, że tu się śpi na petrodolarach. Petrodolary w toaletach z fotokomórkami wszędzie, sklepach Prady i Dolce&Gabana i iMac'ach na każdym kroku- do użytku dla turystów. Setki metrów sześciennych z lożami do odpoczynku (podział na męskie, żeńskie i rodzinne). Złoto, złoto, złoto. Jedynie czarny element kobiet w burkach, którym nawet współczułam w ten gorący 33-stopniowy upał, ale spod rękawów wystawało im Louis Vuitton- więc przestałam. Ucieliśmy sobie kilkugodzinną drzemkę w jednej z loży.
Lot był bardzo znośny. Ciężko było usnąć, bo po starterze, obiedzie i kolacji, co chwilę było można napić się wina, piwa, czy drinka. Jednak nawet to nie mogło zrekompensować obolałaych zadów po 16 godzinach lotu. Wylądowaliśmy w Kapsztadzie wieczorem w niedzielę i od razu udaliśmy się do naszego hostelu tuż pod Górą Stołową. Poniedziałkowy spacer rozpoczęliśmy jednak od rozejrzenia się po mieście. Udało nam się załapać na wycieczkę po centrum z przewodnikiem i przy okazji usłyszeć kilka ciekawych historii o mieście. Poniżej kilka zdjęć z kapsztadzkiego City, gdzie o krajobrazie dosyć mocno decyduje port, który wręcz wlewa się w centrum. Wzdłuż wybrzeża statki i małe stocznie, a dalej od brzegu jakieś odwierty i platformy.
Kapsztad to mega mieszanka holendersko-angielsko-afrykańska. Widać to na każdym kroku. Spuścizna kolonizatorów jest widoczna w architekturze, tak jakby Anglicy z Holendrami nie mogli się zdecydować, który styl wybrać czy elewacjach swoich posesji. Do tego dochodzi nowy Kapsztad, który kreuje się na nowoczesne centrum finansjery RPA.
Aparheidowe nawiązania na każdym kroku. Przed urzędem, który jeszcze kilkadzisiąt lat temu sprawdzał słuszność rasy (w RPA uwzględniano 7 typów rasy!), ustawiono dwie ławki- po lewej dla białych i po prawej dla nie-białych. Zostawiono je do tej pory dla upamiętnienia tych podziałów. Przewodnik opowiedział nam kilka anegdod z tym związanych, które są straszno-śmieszne, ale z perspektywy czasu bawią. Na przykład- test długopisu- specjaliści od rasy wkładali Afrykanerowm długopis do włosów i sprawdzali czy się wbije i zostanie czy spadnie. Im włosy były bardziej puszyste i zbite tym oczywiście świadczyło to o mocniejszych cechach rasy czarnej.
Posiadłość angielska i ogród w ich stylu za kratami- miesjce przebywania prezydenta, jak zajrzy do Kapsztadu.
Kwiat narodowy. Nie pamiętam nazwy- ale duży i ładny.
Wszędzie nawiązania do historii podziałów rasowych- powyżej pomnik, który co tydzień jest przemalowywany na przemian- na pomarańczowo i biało.
A poniżej już nasza wizyta w polecanej przez przewodniak restauracji- Easter Food, gdzie poczułam się jak w Indiach. Podawali świetne jedzenie hinduskie i chińskie. Wróciliśmy tam też kolejnego dnia.
Zuza i Alek wybrali dosę- placek nadziewany jakimś hinduskim farszem o smaku masali. Ja sprawdziłąm jak podają kurczaka manchuriana. Ogólnie- porządna uczta za przyzwoite pieniądze (średnio 12-15zł porcja)
Ciąg dalszy naszego spaceru, gdzie kierujemy się w stronę Góry Stołowej.
Przechodziliśmy przez głównie bardzo bogate dzielnice, bo tylko zamożnych mieszkańcó stać na kupienie mieszkania z widokiem na tę część gór. Każdy dom chroniony przynajmniej drutem kolczastnym z dołączoną tabliczką i ostrej reakcji, w razie ataku złodzieji.
Udało nam się wreszcie dotrzeć do kolejki góskiej, która zabrała nas na sam szczyt (normalnie wejście zajmuje około 5 godzin). Skradłam zdjecie dziewczynce z czerwoną kokardą.
Widok z Góry Stołowej nie potrzebuje za wiele komentarza- mieliśmy szczęście, że widoczność była przyzwoita, pół Kapsztadu skąpane w chmurach, reszta powoli się odsłaniała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz